Na brzegach łowiska jestem w godzinach wieczornych. Koledzy
już czekają, łowią… Mieli nawet pojedyncze brania! Coś się dzieje! Rozkładamy
sprzęt i wędki! Zamierzałem spędzić ten weekend na cypelku i łowić na płytkiej
wodzie.
Po rozłożeniu namiotu przyszedł czas na przygotowanie
wędzisk i zanęty. Każdy z zestawów uzbrojony był w bezpieczne klipsy, 70-80
gramowe ciężarki, leadcory… Przypony, jakich używałem miały najróżniejszą
długość, jednak poprzez wskazówki jakie otrzymałem od łowiących przede mną
wędkarzy zdecydowałem się nie schodzić z długością przyponu poniżej 18 cm.
Zestaw składający się z kija York Devil 2 Carp, kołowrotka Absolution 8000 od
Yorka oraz drobnych yorkowskich akcesoriów zasiliłem kulką o zapachu pomarańczy
firmy Nano Baits. Przynęta trafiła w okolice leżącej w wodzie wierzby. Drugi z
zestawów trafia pod trzciny – miałem niewielką nadzieję na amura. Zapach kulek
skierowałem również w stronę „torped”. Owoce leśne od Nano Baits dla mojego
nosa sprawiały zachwyt. Ciekawe czy zachwycą się nimi również amurki… Trzeci z
zestawów położyłem standardowo pięć metrów od mojego brzegu - leżał praktycznie
pod moimi nogami. Na włos trafiła tu kukurydza – po jednym ziarnie: gotowanej,
sztucznej od Yorka oraz jednej sztucznej ciemnozielonej. Taki lekko unoszący
się nad dnem zestaw zanęciłem trzema łyżkami kukurydzy. Miejscówki, w których
na ryby czekały kulki nęciłem za pomocą woreczków PVA, do których trafiały
pokruszone kulki zapachów jakie znajdowały się na włosach, garścią całych,
nierozdrobnionych kulek oraz jedną łyżką kukurydzy.
Wszystko przygotowane. Wędki na swoich miejscach, dach nad
głową jest, stanowisko uporządkowane. W końcu można na spokojnie porozmawiać z
kolegami łowiącymi tuż obok…
O północy przyszedł czas snu… Zmęczony całym dniem kładę się
spać, z nadzieją na szybki alarm mojego „budzika”. Tak też się stało! O
godzinie 1:30 do moich uszu dobiega dźwięk z centralki. Kukurydzą położoną
kilka metrów od brzegu zainteresował się jakiś podwodny potworek! Zacinam! Ryba
walczy jak szalona! Przez chwilę myślę nawet, że może to być piękny +10 kg
karp. Ryba odpływa w prawo w stronę głębszej wody. Po kilku sekundach udaje się
ją zatrzymać i podciągnąć do brzegu. Nie pokazała się jeszcze przy powierzchni,
ale za to zaczęła odjeżdżać w lewo, na płytką wodę. Wiedziała, że czekają tam
na nią grążele, w które może się zaplątać. Przeciąganie liny trwa w najlepsze –
każdy ciągnie w swoja stronę, ja do brzegu, ryba byle w rośliny. Niestety po
pewnym czasie tajemniczy stwór wpływa w grążele, które znajdowały się tuż przy
brzegu, a o których ja sam zapomniałem… No nic… Udaję się po łódkę, nakładam
kapok i proszę siostrę o dokończenie holu, a ja płynę wypłoszyć karpia z
grążeli znajdujących się metr od naszego brzegu… Zabieg szybko kończy się
sukcesem. Ryba wypływa na otwartą wodę. Siostra dokańcza hol, jak na prawdziwego
karpiarza przystało. W końcu podbieram karpia i ląduję na macie Yorka. Miękki i
duży materac idealnie zabezpiecza karpia przed wszelakimi uszkodzeniami. Ryba
bezpiecznie oczekuje na zważenie i zdjęcia. Gdy to się już stało nastąpiło
odkażenie rany i to, co najlepsze – wypuszczenie naszego nowego przyjaciela.
Chciałbym dodać, że karp mimo, że ważył 6 kg to walczył jak wściekła
„dziesiątka”. W jego pyszczku nie znalazłem śladów po ukłuciu hakiem! Była to
prawdopodobnie ryba z jesiennego zarybienia, która mimo tłoku panującego nad
brzegami i sporej liczbie odwiedzających ten staw karpiarzy nie zawitała
jeszcze na brzegu!
Słońce zaczyna coraz to śmielej ogrzewać powierzchnię wody.
Karpie wpływają w płytką zatoczkę. Rzucam więc kilka kawałków chleba. Po chwili
rozlega się wielki chlupot! Jeden chlebek znika! Po dłuższej chwili następny!
To znak, żeby zrezygnować z jednej gruntowej wędki na rzecz zarzucenia kuli
wodnej z kawałkiem skórki od chleba na haku. Daleki rzut i czekamy. Po
upłynięciu niecałych 20 minut coś większego zaczyna opływać miejsce, w którym
znajduje się mój pływający zestaw. Po kilku minutach następuje uderzenie w
chleb! Ten znika pod woda... Mija kilka sekund i kula wodna zaczyna przecinać
powierzchnię wody! To znak do zacięcia! Szybki ruch wędka i siedzi! Na
dosłownie półmetrowej wodzie zauważamy falę, jaką robi uciekający karp! Płynie
w stronę grążeli - próbuję go od nich odciągnąć ale na delikatnym zestawie nie
mam zbyt dużego pola manewru... Ryba znajduje się między roślinami, ale łatwo
udaje się ją z nich wyciągnąć. Kolejna faza holu ma miejsce tuż przy brzegu.
Ryba wykorzystując swoją siłę walczy przy dnie, próbując wpłynąć w brzeg, na
którym stoimy! Być może ma tam jakieś podwodne zawady! Ja oczywiście chcę ich
uniknąć, ryba nie! Po kilku minutach udaje mi się wyciągnąć potworka do powierzchni,
skąd za drugim razem wpływa do podbieraka! Mamy 6-kg karpia, który po kilku fotach
wraca do wody.
Około godziny 14 rezygnuję z wędek zarzuconych „na grunt” na rzecz łowienia powierzchniowego. Przy dnie ryby najwyraźniej nie żerowały wcale, ponieważ od momentu brania porannego karpia nic nawet nie „piknęło”. Drobnica oraz większe ryby można było jednak zaobserwować tuż pod samą powierzchnią wody. Moja taktyka na powierzchniowe łowy przynosi kolejny sukces. Przy delikatnym podciągnięciu zestawu w celu pozbierania luźnej żyłki delikatnie poruszyłem kulą wodną. Po chwili rozległ się chlupot, a ja poczułem coś na haku! Nie była to bardzo ciężka ryba, ale walczyła i nie odpuszczała! Walka toczy się w toni. Ryba nie wydaje się być karpiem, ani amurem. Po krótkiej chwili naszym oczom ukazuje się szczupak! Podbieramy rybę i cieszymy się jej widokiem. Zacięta była dosłownie za koniuszek paszczy! Delikatny hol, delikatny zestaw i ryba bez spinki ląduje na macie. Kilka fotek, nie ważymy, ani nie mierzymy ryby, lecz szybko zwracamy jej wolność!
Niestety z prywatnych powodów muszę wrócić do domu dzień
wcześniej… Przykro i szkoda, bo rybki chciały naprawdę nieźle współpracować.
Jednak z drugiej strony wynik czterech ryb w ciągu niecałej doby nie był najgorszy.
Kto wie co działoby się, gdybym został nad wodą na kolejną noc?!
Kamil Skwara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz