20 sierpnia 2016

Pech i szczęście - czyli sierpniowe karpie

Urlop minął, więc czas powrócić również do wędkarstwa. 9-11 sierpień to zaplanowany już na początku lipca czas poświęcony dla karpi. Po stosunkowo słabym, upalnym siódmym miesiącu roku przyszedł czas chłodniejszych i deszczowych dni. Odpowiedź na pytanie czy opłacało się moknąć przez trzy dni nad wodą poznacie po przeczytaniu poniższego tekstu.




Nad wodą wita nas słoneczko. Na noc zapowiadają burze... Zresztą w tym roku zawsze jak gdzieś jadę to albo pada albo przechodzi burza. Postanowiłem nie zwracać już na to uwagi i po prostu pojawiać się nad wodą. Taktyka na Kobylany została wymyślona już podczas urlopu. Obławiam standardowe miejscówki na głębokiej wodzie, a jeśli nie przyniesie to skutku przez pierwszą dobę to wtedy zaczynają się wędkarskie kombinacje. Postanowiłem również sprawdzić czy moja amurowa taktyka po upłynięciu miesiąca czasu pozostaje nadal aktualna. Dwie wędki ustawiam więc na karpia, a trzecią przeznaczam dla amura. Na tego drugiego nie trzeba było długo czekać. Podczas zbierania drewna na opał z odległości około 50 metrów słyszę pisk jednego z sygnalizatorów. Rzucam gałęzie na ziemie i pędzę do wędki. Gdy już dobiegłem niestety amurek powoli odpuszczał mojej przynęcie. Torpedy biorą tutaj bardzo delikatnie, są ostrożne. Po chwili odjazdu ryba postanowiła odstawić na bok niebezpieczne jedzenie. Udało się ją zaciąć najprawdopodobniej w ostatniej chwili, ponieważ ta po podholowaniu do połowy zbiornika po prostu zsuwa się z haka...

Ten zestaw czeka tylko i wyłącznie na amura!

Noc przebiega spokojnie. Około 1 budzi nas odjazd na wędce u kolegi. Gwałtowna jazda na wolnym biegu, zacięcie iiii... pusto! Nie wiem jak to możliwe, zestaw końcowy taki jak wszystkie inne, branie konkretne... Zdarzają się i takie sytuacje. Jedyny plus tej nocy jest taki, że w końcu udało mi się porządnie wyspać, na co w domu nie miałem nigdy czasu. Rano jeden z moich sygnalizatorów wytwarza ciągły, krótki sygnał - delikatne branie do góry, ale po chwili w dół. Dziwne, po tym właśnie ruchu ku ziemi nie mogę dobrze ustawić swingera, bo ten cały czas opada w dół. Wyciągam zestaw z wody. Leadcor w połowie długości został przegryziony, brak ciężarka i przyponu. Ciekawa sytuacja... Szczupak? Przepływał przypadkowo i zaczepił się o zestaw? Leadcor przecież leży na dnie... Nie potrafię wyjaśnić tej sytuacji - później sprawdziliśmy drugi taki sam leadcor, który okazało się, że idealnie przylega do dna!


Rano wstajemy pełni optymizmu. Zmieniamy przynęty na świeże. Miejscówki pozostają wciąż takie same. Na każdy z zestawów sypię dwie, trzy garści kukurydzy, a kilka kulek rozrzucam na większym obszarze. O tej porze roku idealnie w roli zanęty sprawdza się właśnie ziarno, więc przeważa ono w moich zanętach. Chwilę przed godziną 9 mamy odjazd z niestandardowo położonego zestawu, dosłownie kilka metrów od brzegu! Kolega zacina, w powietrzu unosi się głośne "jest!". Karpik ma w sobie sporo siły, jeździ w tę i we w tę. Po ponad 10 minutach udaje mi się podebrać rybę. Piękny pełnołuski ląduje w podbieraku. Waga pokazuje 11,50 - dobry wynik!


Kolejny odjazd notuję tym razem ja. Cała akcja ma miejsce w płytkiej zatoczce porośniętej grążelami. Nasze stanowisko od wędek dzieliło jakieś 70 metrów. Sprint do wędki i zacinam! Czuć rybę ale ta zdążyła już wpłynąć w rośliny... Decyzja może być tylko jedna: płyniemy po nią łódka. Napływamy nad rybę, udaje się ją wyplątać z pierwszego zaczepu. Na nasze nieszczęście wchodzi w następny. W miejscu, w którym znajduje się obecnie mamy może z 70 cm wody. Przez przypadek dotykam ręką ogona ryby, drugi raz robię to samo i zauważam, że nie daję rady objąć jej ogona! Ta spina się po kolejnych próbach odplątania...


Wywózka w to samo miejsce, z tą sama przynętą i za 30 minut jazda! Niestety kolejna ryba zanim dobiegłem do wędki robi to samo co jej poprzedniczka. Próby odplątania ryby z łódki przynoszą kolejną klęskę... Kolejny raz wywożę więc zestaw w to samo magiczne miejsce. Po czasie przychodzi potężna burza, a my idziemy schować się do małego domku, który jest dostępny dla przyjezdnych wędkarzy. Załamanie pogody trwa około godziny, po tym czasie wracamy, a na wędce kolegi bombka wisi pod samą wędka. Zacinamy i płyniemy w grążele za rybą. Tą natomiast udaje mi się wyciągnąć, a już po chwili naszym oczom pokazuje się piękna, wielka i silna ryba!

Takie nęcenie przynosiło efekty - "śmierdziuchy" + kukurydza dipowana w śmierdzącym płynie


Łagodnie szacujemy ją na około 15 kg. Ta po kilku podciągnięciach do brzegu zrywa żyłkę (!). Szkoda, na prawdę wieeeeelkaaaa ryba!  Kolega traci pierwszą z zaciętych ryb, ja jestem już na -2. Po czasie nastaje noc. Nasze miejscówki zostają przygotowane dopiero koło 22, więc wszystko odbywało się w ciemnościach. Zestawy wywoziłem "na ślepo" więc stu procentowej pewności poprawnego ułożenia zestawu jak i zanęcenia również nie miałem... Wszystko przyciągnęło się do 22, ponieważ padał mocny deszcz i co jakiś czas na niebie pokazywały się błyskawice... O podanej wyżej godzinie burza uspokoiła się, chociaż łódką pływałem w ciągle padającym deszczu. Cały mokry wracam do namiotu. Starania zostają wynagrodzone: kolega zacina karpika - na oko 6 kg - który zrywa się przy brzegu. Ja natomiast w nocy notuję odjazd na zestawie położonym dosłownie dwa metry od brzeg. Od razu zacinam. Ryba uderza ogonem o wodę, ochlapuje mnie po nogach, odpływa w jakieś podwodne zawady i zrywa się (zestaw z zaczepu udało się wyciągnąć dopiero rano...). Dosłownie podczas zmagań z tajemniczą, chlapiącą rybą na wędce obok coś krótko odjechało - kolega niestety śpi, a ja nie zdążyłem zareagować. Pechowy czas zasiadki utrzymuje się nadal... Cały mokry idę spać...


Koło 9 decydujemy się na pozostawienie tylko jednej wędki na głębokiej wodzie, a sami udajemy się wraz z resztą na pobliski cypelek. Podczas śniadania - oczywiście na cypelku - słyszymy sygnał dobiegający z naszego obozu! Odjazd! Około 70 metrowy sprint w klapkach po mokrej trawie i zacinam. Ryba jest na tyle mocna, że nie daję rady jej zatrzymać, a ta parkuje pod mnichem. Wpływamy łódką za rybą. Po chwili zmagań czuje jednak zdecydowany ruch ryby i strzał żyłki... Przetarła się pewnie o deski od mnicha... Pecha ciąg dalszy...

Swój niezapomniany czas podczas ostatniej doby zasiadki miała truskawka

Tuż koło 14 branie na cypelku. Sprint do wędki i energiczny ruch w górę. Wpływamy po rybę w grążele, po pewnym czasie udaje się odplątać karpia. Wychodzi w stronę otwartej wody! Połowa sukcesu za nami, teraz pozostało tylko dokończyć hol. Ryba walczy, chociaż nie dajemy jej zbyt wielkiego pola manewru. Po kilku minutach mam karpia na macie! Waga pokazuje 7 kg - do olbrzymów sporo mu jeszcze brakuje, ale karpik przerwał złą passę zasiadki więc chwała mu za to!



Samym wieczorkiem wracamy do domu. Tuż przed wyjazdem na moją tajemniczą metodę notuję dwa amurowe brania, ale niestety bez skutków. Główny wniosek z wyprawy jest taki - ryby biorą tam gdzie nas nie ma. Jestem na cypelku - branie pod namiotem, jestem w obozie - to na cypelku, zbieram drewno na ognisko - na wędce najdalej położonej ode mnie. Przynajmniej jest ciekawie, a przecież takie ma być wędkarstwo. Przy okazji mieliśmy zaszczyt zauważyć jak szczupak zdjął z powietrza pod wodę latająca tuż nad powierzchnią jaskółkę - widok bezcenny! Przy ściąganiu jednego z zestawów podczepiliśmy przez przypadek płotkę, którą przy brzegu zabiera nam ładny zębacz! Emocje bezcenne!


Pozdrawiam i dziękuję za kolejne przyjęcie mnie nad łowisko :) Na koniec filmowa relacja z zasiadki:



Pozdrawiam - Kamil :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz